Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Paweł Fajdek: Trzeba robić swoje i przekraczać kolejne sportowe granice

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Paweł Fajdek: Lubiłem sporty indywidualne, bo tu miałem wpływ na siebie, nie musiałem się martwić, czy ktoś poda mi piłkę
Paweł Fajdek: Lubiłem sporty indywidualne, bo tu miałem wpływ na siebie, nie musiałem się martwić, czy ktoś poda mi piłkę Paweł Skarba
- Wbrew pozorom ja bardzo lubię, kiedy mam pod górkę, bo wtedy zdobywam mistrzostwa świata. Ani razu nie miałem łatwej drogi do tego, żeby ten tytuł zdobyć - mówi Paweł Fajdek, pięciokrotny mistrz świata w rzucie młotem.

Co to dla pana znaczy zdobyć mistrzostwo świata po raz piąty z rzędu?

To już jest wydarzenie bardziej globalne niż osobiste, doceniane przez szersze grono zarówno sportowców, trenerów, działaczy, związków czy krajów. Jest to w istocie drugi wynik w historii, bo tylko Siergiej Bubka miał sześć złotych medali z rzędu, a ja przesuwam się bezpośrednio za jego plecy. Po prostu zaczyna się robić o tym głośno.

Z jakimi uczuciami jechał pan na Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce do Stanów Zjednoczonych i z jakimi uczuciami przyjmował złoty medal w Eugene?

Nie jestem mocno wylewny, jeśli chodzi o uczucia i rozpamiętywanie medali. My, sportowcy jesteśmy nauczeni tego, że co roku trzeba się potwierdzać, co roku trzeba budować formę i co roku trzeba zdobywać medal. Po to, by robić rzeczy wielkie. Podobnie było w tym przypadku. Skupiłem się wyłącznie na mistrzostwach świata. W zeszłym roku, kiedy zdobyłem medal olimpijski w Tokio, przełamałem złą passę, jeżeli chodzi o igrzyska i skupiłem się już tylko na tym, żeby po raz kolejny obronić tytuł mistrza świata. Wiedziałem, że mnie na to stać. Tym razem z trenerem ułożyliśmy plan właśnie po to, aby ta najwyższa forma była w Eugene w Oregonie, i tak się stało. W rzeczywistości jechałem z misją realizacji planu, który został założony.

Czy ten złoty medal z Eugene trafi do gabloty nad kanapę w pana rodzinnym domu, czy może jednak zawiesi go pan już u siebie?

Zdecydowanie będzie on u mnie w domu, bo rodzice dom sprzedali, a ja chcę stworzyć swoją własną przestrzeń. Jestem na etapie wykończeniowym, więc jeszcze chwila; medal pewnie pojeździ ze mną na spotkania. Ale mam nadzieję, że za parę miesięcy będzie mógł spocząć w gablocie i będzie to ta sama gablota, bo zabrałem ją z domu rodziców.

Myślałam, że nie przywiązuje pan zbytniej wagi do medali - w rozumieniu metalowych krążków.

Tak nie jest. Miło jest na nie popatrzeć. Za parę lat będą ważyć chyba jeszcze więcej. A też zawsze będą wywoływać dobre wspomnienia; będą przypominać, jak bardzo się starałem, chcąc osiągnąć dany cel. Jeżeli kiedyś pojawią się jakiekolwiek wątpliwości czy niechęć do dalszej realizacji planów, spowodowana tym, że coś nie wyszło, to wtedy będzie można na te medale popatrzeć, przypomnieć sobie, że jednak coś w życiu się udawało, zatem może warto dalej iść do przodu i próbować.

Wraz z medalami zwykle przychodzi sława, popularność. Jaki jest pana stosunek do sławy?

Nie czuję się ani szczególnie, ani nadmiernie rozpoznawany czy obciążony tym, co idzie razem z medalami, obciążony sukcesami. Praktycznie około 250 dni w roku przebywam albo poza granicami kraju, albo na zgrupowaniach w Spale czy w Karpaczu. Nie ma więc zbyt wiele czasu na to, aby być non stop wśród ludzi. Na pewno bardzo przyjemne jest, kiedy ludzie mnie rozpoznają, chcą zrobić sobie ze mną zdjęcia, choć nie zawsze jest na to odpowiedni moment. Chciałbym spędzić czas z dzieckiem, z rodziną, zwyczajnie odpocząć, a zdarzają się sytuacje, że gdzieś w restauracji, w trakcie jedzenia ktoś mnie odciąga. To akurat należy do tych rzeczy, które nie są pożądane. Ale wszystko inne, w momencie, kiedy jestem sam, kiedy mam czas dla kibiców, dla fanów, to jak najbardziej jest to przyjemne. Traktuję to też jak obowiązek, bo będąc osobą, która reprezentuje nasz kraj, powinienem być dostępny dla kibiców, dla fanów. Staram się to robić za każdym razem. Gdy startuję w Polsce na zawodach, to przynajmniej godzinę poświęcam na to, by zostać na stadionie, przejść, zadowolić kibiców.

Czy w tych dawnych czasach, kiedy dopiero zaczynał pan rzucać młotem i ten młot lądował w polu kartofli gdzieś na obrzeżach dolnośląskiego Żarowa, przemknęło panu przez głowę, że będzie mistrzem świata, i to pięciokrotnym?

Myślałem tak już po pierwszym treningu. Trenowałem i żyłem z tym nastawieniem, że będę najlepszy na świecie, bo to chyba jedyne możliwe podejście do sportu. Gdybym interesował się czymkolwiek innym, to pewnie trudniej byłoby mi ten sukces osiągnąć. Tutaj spełniło się to po jakimś czasie. Kiedy po raz pierwszy zostałem mistrzem świata, to tylko nakręcało mnie do tego, żeby te tytuły dokładać. Na chwilę obecną jest ich pięć, w przyszłym roku jest szansa na szósty i będziemy robić wszystko, żeby tak się stało.

Do tego jeszcze medal olimpijski.

Oczywiście, ale igrzyska są za dwa lata. Co roku skupiam się na wykonaniu danego planu i w przyszłym roku mam kolejny cel, czyli szóste mistrzostwa świata w Budapeszcie.

Jaką rolę w pana życiu odegrała nauczycielka wuefu, potem trenerka, Jolanta Kumor?

Niejako zmusiła mnie do tego, abym się pojawił na treningu. Dwa lata za mną chodziła. Między nami była dość bliska relacja, bo była sąsiadką mojego taty z dzieciństwa. Znali się. Jej mąż pracował z moim tatą w jednym zakładzie. W IV klasie szkoły podstawowej pani Jola uczyła mnie wuefu. To wtedy już zaczęła mnie namawiać na trenowanie rzutu młotem. W momencie, kiedy skończyłem podstawówkę i poszedłem do pierwszej klasy gimnazjum, dla świętego spokoju poszedłem na ten trening. I zostałem. Zatem Jolanta Kumor jest tą osobą, która tak naprawdę wychodziła to wszystko.

Pańskiemu tacie się nie udało. A też namawiał pana na sport; na kolarstwo. Z tym że dla pana kolarstwo okazało się najkrótszym epizodem sportowym. Jak to było?

Tata od zawsze chciał, abym jeździł na rowerze, to było jego marzenie, którego sam nie mógł zrealizować, bo trafił do wojska, a później się zakochał, założył rodzinę, treningi poszły na bok. Bardzo chciał, abym mógł tę jego ścieżkę kontynuować. Mam dwa lata starszego brata, więc on z tatą na rowerach odjeżdżali, a ja jako 7-8-latek nie dawałem rady. To był czas, kiedy te rowery to były ciężkie, toporne maszyny. Zdenerwowałem się, rzuciłem rower do rowu i powiedziałem, że nie będę jeździł na rowerze, bo mi się to nie podoba. Kolejnych prób już nie było.

W dzieciństwie była jeszcze piłka nożna i niebezpieczne podwórkowe zabawy, jak czasem pan wspominał w rozmowach z dziennikarzami. Na czym one polegały?

Kiedyś dzieci były bardzo kreatywne; nie było internetu ani ogólnodostępnej telewizji, czas spędzało się na podwórku i robiło się tam różne rzeczy. Łuki, kusze, proce - to wszystko było na porządku dziennym. Strzały były zakończone gwoździami, strzelaliśmy do drzew czy drewnianych bram garażowych, ale nie zawsze mieliśmy na wszystko wpływ, więc ryzyko niebezpieczeństwa było obecne cały czas. To był czas wielkiej aktywności; łażenie po drzewach było bardzo popularne, robiliśmy zjeżdżalnie linowe, huśtawki. Nie zawsze te działania do końca były rozsądne, ale dzieci wszystkiego nie wiedzą. Dopiero po latach okazało się, że wielokrotnie mogliśmy zrobić sobie dużą krzywdę.

Niebezpieczeństwo czyha zawsze. Nawet podczas trenowania rzutów młotem. Mam tu na myśli ten moment, kiedy rzucony przez pana młot poleciał w stronę trenera Czesława Cybulskiego. Było naprawdę groźnie!

Akurat wtedy trener zapomniał o tym, że młot również może być niebezpiecznym narzędziem. Rutyna to rzecz straszna! Wiedzą o tym dobrze na przykład kierowcy, którzy popadając w rutynę, mogą spowodować wypadek. Każdy, kto zajmuje się jakąkolwiek pracą, kiedy przestaje się koncentrować, naraża się na niebezpieczeństwo. I tak było też w tym przypadku, który pani przypomniała. Trener zlekceważył rozgrzewkę, bo byliśmy już w naprawdę wysokiej formie; zaczynał się sezon. No i po prostu się zagapił. W efekcie zlekceważył swoje zasady i taka była tego konsekwencja.

O swojej dyscyplinie powiedział pan raz, że jest to konkurencja, która wymaga cierpliwości i dużych pieszczot. Co pan miał na myśli?

Rzut młotem to konkurencja, na którą trzeba poświęcić przynajmniej 10 lat, żeby myśleć o dalekim rzucaniu. Często spotykamy się z myślą szkoleniową - i dzieje się to na całym świecie - która w istocie przeszkadza w tym, żeby osiągnąć sukces. Czyli zawodnicy zaczynają szybko robić siłownię, nie skupiają się na tym, żeby technika była na odpowiednim poziomie, żeby czucie sprzętu, tarczki młota współgrało ze sobą. Stają się strasznie silni, dynamiczni, szybcy i na tych lekkich młotach ważących5-6 kilogramów jakoś się to jeszcze sprawdza, rzucają nimi lekko. Ale później, kiedy przychodzi się zmierzyć z męskim sprzętem o wadze ponad 7 kilogramów, to zaczynają się problemy. Tacy zawodnicy zostają wtedy na poziomie 73 metrów, co nic im nie daje.

W którym momencie odkrył pan, że właśnie do tego się urodził - do rzucania młotem?

Myślę, że wiedziałem to od razu. Przyszedłem na pierwszy trening jako najmłodszy wtedy chłopak. Znałem kolegów, bo niektórzy byli ministrantami w kościele, a ja też byłem ministrantem. Na treningu klimat był fajny; spodobało mi się. Sporty indywidualne to zawsze było coś, co lubiłem, bo tu miałem wpływ na samego siebie, nie musiałem się martwić, czy ktoś poda mi piłkę i odpowiednio się zachowa. Od razu więc stwierdziłem, że to jest to, co chcę robić.

Po tym, jak wyszła pana książka „Petarda. Historia z młotem w tle”, która stała się, rzec można, rozśmieszającym bestsellerem, pomyślałam, że do pisania też jest pan stworzony. Jak pan to pisanie traktuje? Jako przygodę czy coś więcej?

Pomysł z książką wyszedł od moich kolegów, przyjaciół…

…też Pawłów: Pawła Hochstima i Pawła Skraby.

Tak jest. Z tym że oni mieli zupełnie inny zamysł. Uznałem, że nie mogę się na to zgodzić, bo przede mną jest jeszcze przynajmniej drugie tyle kariery sportowej, co za mną, więc nie będę tworzył czegoś, z czym się nie zgadzam. Powiedziałem, że jedyną opcją jest książka z humorem i taką możemy napisać. I to się spodobało.

Okazało się strzałem w 10!

Tak, to był fajny epizod, a czytelnicy mogli poznać sportowe życie od środka, dowiedzieć się o tym, o czym zwykle się nie rozmawia. Nawet w wywiadach dziennikarze o to nie pytają, mogliśmy więc to zaplecze pokazać.

„Odgrażał się” pan, że przyjdzie też czas na to, by powstała książka o tym, jak walczyć o swoje. To ja już teraz chciałabym się dowiedzieć, jak pan walczy o swoje?

Tak jak powiedziałem, chciałbym sobie zostawić tę możliwość napisania następnej książki, czy też napisania następnych dwóch, bo o tym była mowa. Z roku na rok wszystko się zmienia, motywacja też za każdym razem związana jest z czymś innym, nie można więc powiedzieć, co mnie motywuje, co w danym momencie wyznacza mi kierunek, bo są to różne rzeczy. W moim życiu było wiele zmian; od dwóch lat mam innego trenera, więc tu też pojawiły się zmiany. Myślę o tym, że kiedyś fajnie będzie to wszystko spisać i tym wszystkim się podzielić. Ale najpierw trzeba zakończyć pewien etap, czyli karierę sportową, żeby można było o czymś mówić. Może się na przykład okazać, że to, co powiem teraz - za trzy lata straci aktualność albo stanie się wręcz nieprawdą. Nie ma więc co się na tym skupiać. Trzeba robić swoje i przekraczać kolejne sportowe granice.

Po mistrzostwach świata w Eugene media rozpisywały się, że na te zawody zabrał pan ze sobą maskotkę, którą podarowała panu córka. Może pan powiedzieć o niej coś więcej?

Internauci określili ją jako „mały dziobak”. Kolorowy, ale skuteczny. Kiedy w grudniu wyjeżdżałem na pierwsze zgrupowanie zagraniczne, to moja córka bardzo to przeżywała; nie chciała, żebym leciał, było jej smutno, że przez kolejne tygodnie taty nie będzie w domu. Dała mi więc maskotkę, żeby mnie pilnowała i żebym myślał o córeczce. Zabawka spełniała więc swoje zadanie. No ale to był okres zimowy. Kiedy zrobiło się trochę cieplej, w kwietniu, kurtka poszła do szafy i w jej kieszeni ta maskotka została. Przypomniałem sobie o niej teraz, miesiąc przed mistrzostwami świata. Wyjąłem ją więc z kieszeni zimowej kurtki, zabrałem ze sobą, w podręcznej nerce, i odtąd jest ze mną wszędzie. Na starcie również, i wszystko ułożyło się tak, jak moje dziecko sobie zażyczyło.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że to córka teraz jest dla pana najważniejszą kobietą. Ale w domu wręcz otoczony jest pan żeńskością: jest córka, jest żona, są dwie suki - Coco i Chanel.

Dokładnie! W domu jestem jedynym samcem i chyba na razie to się nie zmieni. Jestem totalnie zdominowany przez kobiety, więc muszę się podporządkować. Mam świadomość, że w domu jestem gościem, więc wydaje mi się, że tak to powinno wyglądać - nie wolno rodzinie wywracać życia do góry nogami. Nie ma sensu ścierać się, wprowadzać nerwową atmosferę. Na ten tydzień w miesiącu trzeba więc zrobić swoje, podporządkować się i tyle. Nie ma podstaw do tego, abym komuś narzucał, jak ma żyć, w momencie, gdy jestem rzadko w domu.

Wrócę jeszcze do roweru, bo kiedy jako dziecko rzucił pan ten rower do rowu, to powiedział, że nie lubi pod górkę. Ale chyba to nie stało się pana życiową filozofią?

Nie. Wbrew pozorom ja bardzo lubię, kiedy mam pod górkę, bo wtedy zdobywam mistrzostwa świata. Ani razu nie miałem łatwej drogi do tego, żeby ten tytuł zdobyć. Być może chodzi o to, że tylko rowerem pod górkę nie powinienem jeździć.

„Zawsze, jak coś robię, to staram się być w tym najlepszy” - to pana słowa. Wiemy, że w rzucie młotem jest pan najlepszy. W czym jeszcze?

We wszelkiego rodzaju rywalizacjach. Zwykła gra w karty czy rozwiązywanie sudoku - zawsze staram się doprowadzić wszystko do końca. Jestem fanatykiem wygrywania. Czasem potrzebuję odskoczni, gram w gry na konsoli czy komputerze, wtedy się wyładowuję, żeby z większym spokojem podchodzić do treningów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Rowerem przez Mierzeję Wiślaną. Od przekopu do granicy w Piaskach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Paweł Fajdek: Trzeba robić swoje i przekraczać kolejne sportowe granice - Strona Podróży

Wróć na nowytarg.naszemiasto.pl Nasze Miasto